Zamiast słodyczy i innych niezdrowych przekąsek od małego uczę córeczkę jedzenia suszonych owoców. Nieustannie staram się dążyć do tego, by nasza dieta była nie tylko smaczna, ale także urozmaicona i zdrowa. Suszone owoce do najtańszych niestety nie należą. Ceny zawsze przyprawiają mnie o zawrót głowy, chociaż wiem, że kupując tego typu przekąski, daję córeczce przepyszny i zdrowy substytut słodyczy. Dobrze wiedzieć, że istnieje taka alternatywa. W mieście, którym mieszkam, znalazłam zaufanych dostawców, od których kupuję owoce naturalnie suszone na słońcu i niesłodzone. Smak takich owoców jest po prostu fantastyczny, to tak, jakbym podjadała lato 🙂 Kupuję wtedy niewielki woreczek, który przeważnie starcza nam na około 1,5 miesiąca. I wybieram wszystkie te owoce, których nie znajduję na sklepowych półkach. Czasem śmiejemy się z mężem, że jedni rodzice kupują w podobnych woreczkach żelki (stragany wyglądają równie kolorowo i podejrzewam, że cena za 100g jest równie wysoka), a inni stawiają na zdrowie. Mój dialag z panią sklepikarką woła natomiast o pomstę do nieba, bo za każdym razem proszę o „coś dla dziecka, żeby było łatwo pogryźć” 🙂 Jeśli chodzi natomiast o owoce mniej egzotyczne jak suszone rodzynki, morele, śliwki, żurawinę i figi, to zaopatruję się w nie w lokalnym ekologicznym sklepie. Zawsze zwracam uwagę na to by nie były siarkowane (unikajcie w składzie E220).
Każdorazowo przed podaniem córeczce owoców staram się namoczyć je w wodzie, by były bardziej miękkie. Przeważnie jednak albo robię z nich mus (przepis na mus z suszonych moreli znajdziecie tutaj) albo dodaję do owsianki (przepis tutaj). Owsianka, moim zdaniem, jest najprostszą i najsmaczniejszą opcją. Wraz z suszonymi owocami staje się dużo bardziej pożywna i po prostu przepyszna! Gotuję także fantastyczny dżemik z suszonych moreli który bardzo często jest u nas dodatkiem do porannego omletu (powiedzcie sami, czy moja córeczka nie ma ze mną za dobrze? 🙂 )
Moją przygodę z suszonym owocami rozpoczęłam około 8 miesiąca życia córeczki. Zaczęłyśmy od rodzynek. Rodzynki przygotowywałam tak, jak robię to do ciast, czyli zalewałam wrzątkiem i pozostawiałam na krótką chwilę. Z początku rodzynki przekrajałam na super malutkie części, ale wynikało to z mojej przezorności. Mała dość długo nie radziła sobie na tyle dobrze z gryzieniem, żebym mogła jej dać całą rodzynkę do rączki bez obaw, że się nie zakrztusi. Po skończeniu przez córę 8 miesięcy rozpoczęłyśmy eksperymenty z suszonymi śliwkami, które wielokrotnie ratowały nas przy problemach kupkowych. Po 9 miesiącu córeczka poznała smak suszonych moreli i był to prawdziwy hit. Bardzo powoli wprowadziłam także wtedy suszone owoce goji, a niedługo później suszone figi. Córeczka nigdy nie miała żadnych problemów ani skórnych ani brzusznych spowodowanych owocami, ale wiecie dobrze, że trafiło mi się złote dziecko 🙂 Dopiero po skończeniu przez Małą roczku (a nawet bliżej 13 miesięcy) zaczęłam wprowadzać suszone jabłka (z jabłkami miałyśmy ten problem, że kilka razy córeczka zakrztusiła się suszonym jabłkiem i na długi czas zrezygnowałam z ich podawania) i wiele innych owoców, które udawało mi się kupić. Córeczka próbowała nawet suszone skórki pomelo (dość twarde – zrezygnowałam z podawania). Zawsze jednak powtarzam, że każde dziecko jest inne i to na jego opiekunie spoczywa odpowiedzialność za podejmowanie decyzji żywieniowych. Jeśli macie jakiekolwiek wątpliwości dotyczące któregokolwiek z owoców, koniecznie przedyskutujcie to z pediatrą.
PS No dobrze, muszę być z Wami całkowicie szczera. Wyznanie.
Nie potrafię się powstrzymać przed podawaniem córeczce chrupek kukurydzianych. Wiem, jaka fala hejtu się na mnie wyleje, ale po prostu sama mam do nich słabość. Podawałam Małej także ekologiczne chrupeczki, ale to nie już nie było to samo. Tylko klasyczny, napompowany, odpowiednio niezdrowy chrupek kukurydziany (dokładnie taki sam, jaki pamiętamy w dzieciństwa) ma w sobie tę moc. Koniec wyznania.
Jeden komentarz Dodaj własny